9. Jeśli ostatnie dwa tygodnie
można liczyć miarą dobrych wieści, to wychodzą zdecydowanie na plus. Kilka
wyjść i spotkań z Nikodemem, które można zaliczyć do w stu procentach udanych.
Okazuje się, że nawet bez ekstremalnych sytuacji jest jedyny w swoim rodzaju –
jednocześnie lekko arogancki i uroczo nieporadny w pewnych momentach.
Niejednokrotnie wywoływało to u mnie potężne głupawki, które zdawały się nie
mieć końca. Ostatnie przygotowania do
„Skubnij tęczy”, godziny spędzone na kłótniach i dyskusjach dotyczących
najdrobniejszych szczegółów. Fakt, że między Mateuszem i Piotrem zaczęło się
rodzić coś poważniejszego. Pocztówka z pozdrowieniami od Dominiki będącej
akurat gdzieś nad Amazonką, do tego dołączone zdjęcie, na którym tuli się do
jakiegoś całkiem przystojnego Latynosa. Carlos, tak pisała o nim moja
przyjaciółka, wygląda na oczarowanego brunetką tulącą się do jego boku. Biedak,
jeszcze nie wie, że zostanie ze złamanym sercem. W dobry humor wprawiły mnie
zwłaszcza informacje od Domi, która, pomimo tylu gwałtownych zmian w moim
otoczeniu, pozostaje ciągle taka sama – wiecznie wolna, niemogąca usiedzieć w
jednym miejscu dłużej niż mrugnięcie oka. Uwielbiam tą kobietkę z błyszczącymi,
pełnymi życia oczami i paroma kilogramami nadwagi.
Właśnie
takie myśli przelatywały przez moją głowę, gdy spieszyłam na kolejne „bardzo,
bardzo ważne” spotkanie z Matem, dotyczące jakiegoś nieistotnego – z mojej
perspektywy – szczególiku, nad którym nie spędziliśmy jeszcze wielu godzin. Do
wystawy bursztynów zostało jeszcze kilka ładnych dni, ale już teraz za każdym
razem, gdy pomyślałam o Tygrysim oku w moich rękach, po plecach przechodził mi
rozkoszny dreszcz oczekiwania. Czułam się jak dziecko przed Wigilią.
Po
jakiś dziesięciu minutach żwawego marszu stałam po dobrze mi znaną, odnowioną
kamienicą. Wklepałam od niechcenia kod i poczłapałam na ostatnie piętro. Po
pamiętnej sytuacji sprzed półtora miesiąca, kiedy to w wejściu wpadłam na
mojego przyjaciela w ramionach chłopaka, wyrobiłam sobie zwyczaj pukania do
drzwi i czekania aż ktoś otworzy. Tak też zrobiłam tym razem. Przestępując z
nogi na nogę w oczekiwaniu na charakterystyczny dźwięk otwieranego zamka,
rozejrzałam się po raz milionowy po korytarzu. Nic nadzwyczajnego – jasno
pomalowane ściany, jeszcze trzy pary drzwi, za którymi toczą się ludzkie
tragedie i komedie, z dialogami zapisanymi przez los, ale bez wcześniej
wymyślonych didaskaliów.
- Hej, słoneczko. – w drzwiach stał Mateusz. – Jak zwykle,
prezentujesz się zabójczo. – dodał, uśmiechając się ironicznie i spojrzał
znacząco na mój strój.
- Daruj sobie aluzje na temat mojego dzisiejszego wyglądu,
jeśli nie chcesz skończyć jako mokra i bardzo nieatrakcyjna plama na
śnieżnobiałej ścianie. – odcięłam się, chociaż jego komentarz był bardzo na
miejscu.
Nie szykowałam się dzisiaj na
wychodzenie z mieszkania, dlatego też wyglądałam jak pół dupy zza krzaka. W
starej kurtce moro narzuconej na T-shirt, dżinsach, workerach do połowy łydki i
luźnej, bawełnianej czapce naciągniętej na głowę nie mogłam się prezentować
dobrze, nikt nie mógł.
- Ojejej. Czyżby panienka miała TE dni? – zapytał z udawanym
przejęciem.
-Spadaj… - mruknęłam, wpychając się do środka. On tylko
zachichotał i zamknął za mną drzwi.
Trzy
godziny i dwie herbaty później już nie miałam siły ani chęci słuchać o tym, co
to ochrona zaplanowała na dzień otwarcia wystawy. Mój umysł i wyobraźnia
zwróciły się ku ostatniemu spotkaniu z Nikiem. Przy okazji ze zgrozą zdałam
sobie sprawę, że w myślach coraz częściej nazywam go w ten idiotyczny sposób.
Leniwe,
sobotnie popołudnie, które planowałam spędzić w towarzystwie Doris Day i Anne
Rice. Zaczynało się powoli ściemniać i pierwsze gwiazdy zdążyły się już pojawić
na niebie, gdy usłyszałam, że ktoś dzwoni do drzwi. Cała rozmamłana
poczłapałam, żeby wpuścić natręta. Nie udało mi
się nawet do końca otworzyć drzwi, bo po sekundzie od naciśnięcia klamki
stałam plecami oparta o ścianę, a Nikodem zaborczo wpijał się w moje usta. No
jasne, po co się bawić w subtelności? Zarzuciłam mu ręce na szyję i wyszłam
naprzeciw jego pieszczotom. Objął mnie w talii, jakby chciał być jeszcze
bliżej. Gdy skończyło się nam powietrze zetknęliśmy się czołami i nawzajem
wdychaliśmy wydychane przez siebie powietrze.
- Miłe powitanie, ale nie po to przyszedłem? – na wpół
wyszeptał, na wpół wychrypiał.
- Nie…? – uśmiechnęłam się, zagryzając dolną wargę.
- No dobra, po to też… - oparł się dłońmi o ścianę zamykając
mnie w żywej pułapce.
- Ale? – drążyłam dalej, spoglądając mu w oczy.
- Ale teraz porywam cię na spacer – płynna czekolada jego
tęczówek jakby rozjaśniła się przy ostatnim słowie.
- Lubię spacery – zamruczałam z zadowolenia. – Gdzie idziemy?
– uniosłam pytająco brew.
On się pochylił, zbliżył usta do
mojego ucha i przez chwilę nic nie mówił, by w końcu wyszeptać:
- Niespodzianka, Calineczko. – myślałam, że mu coś zrobię.
Niespodzianka?! Uch…
- No jasne… - fuknęłam jak obrażony kot. – Tylko się trochę
ogarnę, okay?
- Oj daj spokój, ja tam lubię jak jesteś taka naturalna. –
wyszczerzył się jak jakiś idiota, a ja szybko wyśliznęłam się z więzienia
zbudowanego z mięśni i pobiegłam do „lustrzanej” szafy.
Był
początek maja, pierwszy weekend mojego ulubionego miesiąca roku. Przekopałam
się przez górę bardziej „zimowych” ubrań aż znalazłam coś odpowiedniego.
Delikatna, zwiewna sukienka w kolorze kawy z mlekiem, ze ściągaczem w talii.
Szybko przeczesałam włosy, założyłam w miarę pasujące baletki i powróciłam do
mojego porywacza. Wyjątkowo błyskotliwie oznajmiłam, że jestem gotowa, jakby
był ślepy czy coś. Dałam sobie mentalnego kopniaka i wreszcie wyszliśmy,
trzymając się za ręce.
Spacerowaliśmy
starymi, zapomnianymi uliczkami, oświetlanymi jedynie przez księżyc i gwiazdy.
Ciemne alejki sprawiały wrażenie żywcem wyjętych ze stronic starych horrorów.
Cóż, były zdecydowanie bardziej klimatyczne i oryginalne niż nudny krajobraz
parku. Dobra, sprawiały trochę straszne wrażenie, dlatego przysunęłam się
bliżej do Nikodema, kurczowo trzymając się jego ramienia, zupełnie jak mała
przerażona dziewczynka.
W
pewnym momencie zatrzymaliśmy się przy jednej z lepiej wyglądających kamienic.
Okazało się, że drzwi były uchylone, Nikodem je lekko popchnął.
- Nik, co ty ro…- chciałam zadać pytanie.
- Nic takiego, spokojnie. Mogłabyś zamknąć oczy? – przerwał
mi w połowie zdania i jeszcze chce, żebym zamknęła oczy i w pełni mu zaufała,
stojąc w jakiejś podejrzanej bramie?! Czemu nie?
Zrobiłam
posłusznie, o co prosił. Wziął mnie za rękę i prowadził przez mrok, co chwilę
mówiąc ”uważaj, tutaj jest próg” albo „tylko nie podglądaj!”. Każda z takich
uwag wywoływała uśmiech na mej twarzy. Przez dłuższą chwilę wchodziliśmy po
schodach, starałam się je liczyć, ale coś mi nie wyszło. Nikodem otworzył kilka
drzwi i nagle zatęchły smród zastąpił powiew świeżego powietrza. Stałam wciąż z
zamkniętymi oczyma, jedynie oddychając głęboko.
-
Czy już wolno mi spojrzeć? – zapytałam niepewnie, w zasadzie nie wiedząc czego
mogę się spodziewać.
-
Chwila, moment… - usłyszałam gdzieś przed sobą odpowiedź, a po chwili odgłos kroków – Teraz możesz – wyszeptał
wprost do mojego ucha.
Powoli uchyliłam powieki.
Pierwsze co dostrzegłam to mnóstwo zapalonych świec. Potem się zorientowałam,
że jesteśmy na dachu, a następnie mój wzrok zarejestrował rozłożony koc, kilka
kolorowych poduszek, wiklinowy kosz, z którego wystawały kwiaty, i przenośną
lodówkę. To było coś niesamowitego. Atmosfera, którą udało mu się stworzyć… To
miejsce - niby na widoku, a jednak zapewniające intymność, ukryte przed
wścibskim wzrokiem ludzi.
Pochłaniałam każdy najmniejszy
detal, szczegół, który mógł umknąć moim
oczom. Muszę przyznać, że się wzruszyłam, ale tak tylko trochę. Powoli
obróciłam się do Nikodema, stojącego za moimi plecami.
-
Ja…
-
Nie wiesz co powiedzieć? Proponuję zacząć od tego co myślisz. – znowu przerwał
mi wypowiedź. Oparłam sobie dłonie na biodrach i, nie tracąc animuszu,
odparłam:
-
Jesteś absolutnie pewny, że chcesz poznać treść moich przemyśleń? Szczerze
mówiąc panuje tam niezły chaos.
-
Chaos to moja specjalność. – odpowiedział spokojnym głosem.
-
Ha! Dobre sobie… Twój brat też tak mówił i zobacz jak skończył. – pokazałam mu język i skierowałam się do
koszyka, koca i lodówki.
Od czasu opowieści w kawiarni mówienie o Wiktorze i
tym co zrobiłam przychodziło mi z dużo większą łatwością. Nie sprawiało już
bolesnego ucisku, gdzieś w okolicach
klatki piersiowej.
Nikodem podążył za mną. Rozsiadłam się wygodnie na
poduszkach, a on wyjął talerze, sztućce i pojemniki pełne jedzenia. Nie ma to
jak sprawiedliwy podział ról. Gdy już wszystko było gotowe rzuciłam się na
jedzenie z zachłannością, o którą się nawet nie podejrzewałam. Sałatka z
grillowanymi kawałkami kurczaka i dressingiem musztardowo – miodowym, jakieś
śmieszne, małe grzaneczki z serem i ziołami, na koniec tartaletki z plasterkami
jabłka. Pychota.
-Nie
wiedziałam, że umiesz gotować. – zagadnęłam, masując się po napełnionym
brzuchu.
-
Bo nie umiem, ale każdy kretyn z przepisem w ręku da radę cos tam upichcić. –
powiedział, wpatrując się w gwiazdy, które swoją drogą prezentowały się
niesamowicie na bezchmurnym niebie. – Smakowało? – teraz spojrzał na mnie.
-
Tak, o tak… - westchnęłam z zadowolenia.
- Aż
się wierzyć nie chce, że zjadłaś wszystko. Gdzieś ty to pomieściła?! – zapytał
ze śmiechem.
Zbliżył się, byłam pewna że chce
mnie przytulic czy coś, ale on zaczął mnie bezczelnie łaskotać! No nie, ta
zniewaga krwi wymaga! Wdałam się w prawdziwą bitwę, gdzie wszelkie chwyty były
dozwolone. Poduszki poszły w ruch. Zero litości. Po kilku minutach
wyczerpującej walki leżeliśmy zdyszani, trzymając się za brzuchy, bolące od
śmiechu. Nagle Nikodem trochę spoważniał i już miał złożyć na moich ustach
słodki pocałunek, gdy do rzeczywistości przywołał mnie głos Mateusza.
-
Marcelina, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – no to zrobiło się groźnie, Mat nigdy
nie używał mojego pełnego imienia. Pewnie widok mojej, jak podejrzewam, rozanielonej twarzy mógł go dosyć mocno zirytować.
Zwłaszcza jeśli opowiadał akurat o wzorze skarpetek panów pracujących w
ochronie.
-Ależ
oczywiście, że słucham. Czy ja cię kiedykolwiek ignorowałam? – zrobiłam słodką
minkę.
-
Mówiłem, że potrzebujemy pomocy. – westchnął ze zrezygnowaniem, widząc moje
zaangażowanie.
-
Jak to pomocy? Przecież o liczbie osób włączonych do akcji zdecydowaliśmy już
dawno temu. – byłam dosyć mocno zdziwiona tą rewelacją.
-
Pit nie może robić za kierowcę, coś mu wypadło.
-
Co takiego?! Wie o sprawie od miesiąca i nagle mu cos wypadło? Kpisz sobie ze
mnie? – myślałam, że mu przyłożę czymś ciężkim.
-
Ktoś z rodziny bardzo ciężko zachorował, chyba dziadek. Jako ukochany wnuczek
musiał pojechać i nie wiadomo kiedy wróci. – starał się wytłumaczyć spokojnym
głosem, co pomogło mi wrócić do równowagi. – Znasz kogoś, komu można na tyle
zaufać? Oczywiście dostanie swoją część łupu i tak dalej.
Przez moment miałam pustkę w
głowie. Ktoś, komu można w pełni zaufać. Ktoś, komu można w pełni zaufać. Ktoś,
komu można w pełni zaufać. Ktoś komu można… No jasne! Jak mogłam od razu na to
nie wpaść?! Przecież to jest idealny kandydat. Pytanie tylko czy się zgodzi na
nasze warunki.
Uśmiechnęłam się do Mata.
-
Chyba znam kogoś odpowiedniego. Zostaw to mnie, załatwię nam kierowcę. – a
przynajmniej spróbuję - dodałam w myślach.
-
Serio? To cudownie, muszę koniecznie zadzwonić do Piotra i go o tym powiadomić.
– rozpromienił się - Strasznie się stresował, że nie będzie w stanie pomóc. –
ruszył na poszukiwanie telefonu, którego nigdy nie miał przy sobie. – A ty
możesz się już zbierać. – krzyknął do mnie z sąsiedniego pokoju.
-
Wyganiasz mnie? – udawałam oburzoną. – No dzięki! Już sobie idę,
niewdzięczniku. – w geście międzynarodowego znaku pokoju pokazałam mu środkowy
palec na pożegnanie.
- Też
cię kocham, słońce! – usłyszałam jeszcze, zanim ostentacyjnie trzasnęłam
drzwiami, kończąc tym moje małe przedstawienie.
Droga powrotna zajęła mi dużo
krócej, niż dotarcie do loftu Mateusza. Wchodząc do mieszkania przeglądałam
listy wcześniej wyjęte ze skrzynki. Rachunki, rachunki, jeszcze więcej
rachunków. Odłożyłam je na szklany
stolik, stojący w salonie. Włączyłam radio, w którym akurat leciało „Analyse”
zespołu Cranberries. Zaczęłam śpiewać pod nosem, wtórując wokalistce.
-
Don’t analyse, don’t analyse. Don’t go that way… - dobra, nie można tego było
nazwać śpiewem, ale nieważne.
Zaparzyłam sobie kubek herbaty
earl grey. Rozsiadłam się w fotelu i zaczęłam się zastanawiać czy mój wybór był
słuszny. Na pewno mogę mu zaufać, co do tego nie ma wątpliwości. Tylko czy się
zgodzi? Jakby nie patrzeć, to będzie przestępstwo. Upiłam łyk intensywnego
naparu, parząc sobie przy tym język. Brawa dla mojej inteligencji…! Ściągnęłam
buty i podciągnęłam nogi na siedzenie, zapatrzyłam się w widok za oknem.
Uwielbiam wiosnę, cały świat budzący się do życia po zimie. Wiem, strasznie to
kiczowate, ale co tam. Teraz i tak trzeba się zając ważniejszymi rzeczami.
Nie mam wyboru, muszę zadzwonić,
złożyć propozycję i się przekonać czy wyrazi zgodę i chęć uczestnictwa w
„Skubnij…”. Wyciągnęłam telefon z tylnej kieszeni spodni i powoli wklepałam
odpowiedni numer. Przez chwilę wpatrywałam się w ekran mojej nieśmiertelnej
Nokii. W końcu kliknęłam „połącz” i przyłożyłam komórkę do ucha. Jeden sygnał,
drugi, trzeci. Nie odbierze…
-
Halo, Marcelina? – jednak odebrał.
-
Hej, słuchaj, krążą plotki, że spotykasz się z pewną kryminalistką.
-
Całkiem możliwe, a co zazdrosna? – uśmiechnęłam się, na ten niezbyt górnolotny
żart i niemal wyczułam jak on szczerzy się w ten cudowny, lekko irytujący
sposób.
- Kto
wie… A nie chciałbyś jej może pomóc w pewnym przekręcie? – zapytałam
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz