Powered By Blogger

niedziela, 6 lipca 2014

Skubnij tęczy IX

9. Jeśli ostatnie dwa tygodnie można liczyć miarą dobrych wieści, to wychodzą zdecydowanie na plus. Kilka wyjść i spotkań z Nikodemem, które można zaliczyć do w stu procentach udanych. Okazuje się, że nawet bez ekstremalnych sytuacji jest jedyny w swoim rodzaju – jednocześnie lekko arogancki i uroczo nieporadny w pewnych momentach. Niejednokrotnie wywoływało to u mnie potężne głupawki, które zdawały się nie mieć końca.  Ostatnie przygotowania do „Skubnij tęczy”, godziny spędzone na kłótniach i dyskusjach dotyczących najdrobniejszych szczegółów. Fakt, że między Mateuszem i Piotrem zaczęło się rodzić coś poważniejszego. Pocztówka z pozdrowieniami od Dominiki będącej akurat gdzieś nad Amazonką, do tego dołączone zdjęcie, na którym tuli się do jakiegoś całkiem przystojnego Latynosa. Carlos, tak pisała o nim moja przyjaciółka, wygląda na oczarowanego brunetką tulącą się do jego boku. Biedak, jeszcze nie wie, że zostanie ze złamanym sercem. W dobry humor wprawiły mnie zwłaszcza informacje od Domi, która, pomimo tylu gwałtownych zmian w moim otoczeniu, pozostaje ciągle taka sama – wiecznie wolna, niemogąca usiedzieć w jednym miejscu dłużej niż mrugnięcie oka. Uwielbiam tą kobietkę z błyszczącymi, pełnymi życia oczami i paroma kilogramami nadwagi.
                Właśnie takie myśli przelatywały przez moją głowę, gdy spieszyłam na kolejne „bardzo, bardzo ważne” spotkanie z Matem, dotyczące jakiegoś nieistotnego – z mojej perspektywy – szczególiku, nad którym nie spędziliśmy jeszcze wielu godzin. Do wystawy bursztynów zostało jeszcze kilka ładnych dni, ale już teraz za każdym razem, gdy pomyślałam o Tygrysim oku w moich rękach, po plecach przechodził mi rozkoszny dreszcz oczekiwania. Czułam się jak dziecko przed Wigilią.
                Po jakiś dziesięciu minutach żwawego marszu stałam po dobrze mi znaną, odnowioną kamienicą. Wklepałam od niechcenia kod i poczłapałam na ostatnie piętro. Po pamiętnej sytuacji sprzed półtora miesiąca, kiedy to w wejściu wpadłam na mojego przyjaciela w ramionach chłopaka, wyrobiłam sobie zwyczaj pukania do drzwi i czekania aż ktoś otworzy. Tak też zrobiłam tym razem. Przestępując z nogi na nogę w oczekiwaniu na charakterystyczny dźwięk otwieranego zamka, rozejrzałam się po raz milionowy po korytarzu. Nic nadzwyczajnego – jasno pomalowane ściany, jeszcze trzy pary drzwi, za którymi toczą się ludzkie tragedie i komedie, z dialogami zapisanymi przez los, ale bez wcześniej wymyślonych didaskaliów.
- Hej, słoneczko. – w drzwiach stał Mateusz. – Jak zwykle, prezentujesz się zabójczo. – dodał, uśmiechając się ironicznie i spojrzał znacząco na mój strój.
- Daruj sobie aluzje na temat mojego dzisiejszego wyglądu, jeśli nie chcesz skończyć jako mokra i bardzo nieatrakcyjna plama na śnieżnobiałej ścianie. – odcięłam się, chociaż jego komentarz był bardzo na miejscu.
Nie szykowałam się dzisiaj na wychodzenie z mieszkania, dlatego też wyglądałam jak pół dupy zza krzaka. W starej kurtce moro narzuconej na T-shirt, dżinsach, workerach do połowy łydki i luźnej, bawełnianej czapce naciągniętej na głowę nie mogłam się prezentować dobrze, nikt nie mógł.
- Ojejej. Czyżby panienka miała TE dni? – zapytał z udawanym przejęciem.
-Spadaj… - mruknęłam, wpychając się do środka. On tylko zachichotał i zamknął za mną drzwi.
                Trzy godziny i dwie herbaty później już nie miałam siły ani chęci słuchać o tym, co to ochrona zaplanowała na dzień otwarcia wystawy. Mój umysł i wyobraźnia zwróciły się ku ostatniemu spotkaniu z Nikiem. Przy okazji ze zgrozą zdałam sobie sprawę, że w myślach coraz częściej nazywam go w ten idiotyczny sposób.
                Leniwe, sobotnie popołudnie, które planowałam spędzić w towarzystwie Doris Day i Anne Rice. Zaczynało się powoli ściemniać i pierwsze gwiazdy zdążyły się już pojawić na niebie, gdy usłyszałam, że ktoś dzwoni do drzwi. Cała rozmamłana poczłapałam, żeby wpuścić natręta. Nie udało mi  się nawet do końca otworzyć drzwi, bo po sekundzie od naciśnięcia klamki stałam plecami oparta o ścianę, a Nikodem zaborczo wpijał się w moje usta. No jasne, po co się bawić w subtelności? Zarzuciłam mu ręce na szyję i wyszłam naprzeciw jego pieszczotom. Objął mnie w talii, jakby chciał być jeszcze bliżej. Gdy skończyło się nam powietrze zetknęliśmy się czołami i nawzajem wdychaliśmy wydychane przez siebie powietrze.
- Miłe powitanie, ale nie po to przyszedłem? – na wpół wyszeptał, na wpół wychrypiał.
- Nie…? – uśmiechnęłam się, zagryzając dolną wargę.
- No dobra, po to też… - oparł się dłońmi o ścianę zamykając mnie w żywej pułapce.
- Ale? – drążyłam dalej, spoglądając mu w oczy.
- Ale teraz porywam cię na spacer – płynna czekolada jego tęczówek jakby rozjaśniła się przy ostatnim słowie.
- Lubię spacery – zamruczałam z zadowolenia. – Gdzie idziemy? – uniosłam pytająco brew.
On się pochylił, zbliżył usta do mojego ucha i przez chwilę nic nie mówił, by w końcu wyszeptać:
- Niespodzianka, Calineczko. – myślałam, że mu coś zrobię. Niespodzianka?! Uch…
- No jasne… - fuknęłam jak obrażony kot. – Tylko się trochę ogarnę, okay?
- Oj daj spokój, ja tam lubię jak jesteś taka naturalna. – wyszczerzył się jak jakiś idiota, a ja szybko wyśliznęłam się z więzienia zbudowanego z mięśni i pobiegłam do „lustrzanej” szafy.
                Był początek maja, pierwszy weekend mojego ulubionego miesiąca roku. Przekopałam się przez górę bardziej „zimowych” ubrań aż znalazłam coś odpowiedniego. Delikatna, zwiewna sukienka w kolorze kawy z mlekiem, ze ściągaczem w talii. Szybko przeczesałam włosy, założyłam w miarę pasujące baletki i powróciłam do mojego porywacza. Wyjątkowo błyskotliwie oznajmiłam, że jestem gotowa, jakby był ślepy czy coś. Dałam sobie mentalnego kopniaka i wreszcie wyszliśmy, trzymając się za ręce.
                Spacerowaliśmy starymi, zapomnianymi uliczkami, oświetlanymi jedynie przez księżyc i gwiazdy. Ciemne alejki sprawiały wrażenie żywcem wyjętych ze stronic starych horrorów. Cóż, były zdecydowanie bardziej klimatyczne i oryginalne niż nudny krajobraz parku. Dobra, sprawiały trochę straszne wrażenie, dlatego przysunęłam się bliżej do Nikodema, kurczowo trzymając się jego ramienia, zupełnie jak mała przerażona dziewczynka.
                W pewnym momencie zatrzymaliśmy się przy jednej z lepiej wyglądających kamienic. Okazało się, że drzwi były uchylone, Nikodem je lekko popchnął.
- Nik, co ty ro…- chciałam zadać pytanie.
- Nic takiego, spokojnie. Mogłabyś zamknąć oczy? – przerwał mi w połowie zdania i jeszcze chce, żebym zamknęła oczy i w pełni mu zaufała, stojąc w jakiejś podejrzanej bramie?! Czemu nie?
                Zrobiłam posłusznie, o co prosił. Wziął mnie za rękę i prowadził przez mrok, co chwilę mówiąc ”uważaj, tutaj jest próg” albo „tylko nie podglądaj!”. Każda z takich uwag wywoływała uśmiech na mej twarzy. Przez dłuższą chwilę wchodziliśmy po schodach, starałam się je liczyć, ale coś mi nie wyszło. Nikodem otworzył kilka drzwi i nagle zatęchły smród zastąpił powiew świeżego powietrza. Stałam wciąż z zamkniętymi oczyma, jedynie oddychając głęboko.
- Czy już wolno mi spojrzeć? – zapytałam niepewnie, w zasadzie nie wiedząc czego mogę się spodziewać.
- Chwila, moment… - usłyszałam gdzieś przed sobą odpowiedź, a po chwili  odgłos kroków – Teraz możesz – wyszeptał wprost do mojego ucha.
                Powoli uchyliłam powieki. Pierwsze co dostrzegłam to mnóstwo zapalonych świec. Potem się zorientowałam, że jesteśmy na dachu, a następnie mój wzrok zarejestrował rozłożony koc, kilka kolorowych poduszek, wiklinowy kosz, z którego wystawały kwiaty, i przenośną lodówkę. To było coś niesamowitego. Atmosfera, którą udało mu się stworzyć… To miejsce - niby na widoku, a jednak zapewniające intymność, ukryte przed wścibskim wzrokiem ludzi.
                Pochłaniałam każdy najmniejszy detal, szczegół, który mógł umknąć  moim oczom. Muszę przyznać, że się wzruszyłam, ale tak tylko trochę. Powoli obróciłam się do Nikodema, stojącego za moimi plecami.
- Ja…
- Nie wiesz co powiedzieć? Proponuję zacząć od tego co myślisz. – znowu przerwał mi wypowiedź. Oparłam sobie dłonie na biodrach i, nie tracąc animuszu, odparłam:
- Jesteś absolutnie pewny, że chcesz poznać treść moich przemyśleń? Szczerze mówiąc panuje tam niezły chaos.
- Chaos to moja specjalność. – odpowiedział spokojnym głosem.
- Ha! Dobre sobie… Twój brat też tak mówił i zobacz jak skończył. –  pokazałam mu język i skierowałam się do koszyka, koca i lodówki.
Od czasu opowieści w kawiarni mówienie o Wiktorze i tym co zrobiłam przychodziło mi z dużo większą łatwością. Nie sprawiało już bolesnego ucisku, gdzieś  w okolicach klatki piersiowej.
Nikodem podążył za mną. Rozsiadłam się wygodnie na poduszkach, a on wyjął talerze, sztućce i pojemniki pełne jedzenia. Nie ma to jak sprawiedliwy podział ról. Gdy już wszystko było gotowe rzuciłam się na jedzenie z zachłannością, o którą się nawet nie podejrzewałam. Sałatka z grillowanymi kawałkami kurczaka i dressingiem musztardowo – miodowym, jakieś śmieszne, małe grzaneczki z serem i ziołami, na koniec tartaletki z plasterkami jabłka. Pychota.
-Nie wiedziałam, że umiesz gotować. – zagadnęłam, masując się po napełnionym brzuchu.
- Bo nie umiem, ale każdy kretyn z przepisem w ręku da radę cos tam upichcić. – powiedział, wpatrując się w gwiazdy, które swoją drogą prezentowały się niesamowicie na bezchmurnym niebie. – Smakowało? – teraz spojrzał na mnie.
- Tak, o tak… - westchnęłam z zadowolenia.
- Aż się wierzyć nie chce, że zjadłaś wszystko. Gdzieś ty to pomieściła?! – zapytał ze śmiechem.
                Zbliżył się, byłam pewna że chce mnie przytulic czy coś, ale on zaczął mnie bezczelnie łaskotać! No nie, ta zniewaga krwi wymaga! Wdałam się w prawdziwą bitwę, gdzie wszelkie chwyty były dozwolone. Poduszki poszły w ruch. Zero litości. Po kilku minutach wyczerpującej walki leżeliśmy zdyszani, trzymając się za brzuchy, bolące od śmiechu. Nagle Nikodem trochę spoważniał i już miał złożyć na moich ustach słodki pocałunek, gdy do rzeczywistości przywołał mnie głos Mateusza.
- Marcelina, czy ty mnie w ogóle słuchasz? – no to zrobiło się groźnie, Mat nigdy nie używał mojego pełnego imienia. Pewnie widok mojej, jak podejrzewam,  rozanielonej twarzy mógł go dosyć mocno zirytować. Zwłaszcza jeśli opowiadał akurat o wzorze skarpetek panów pracujących w ochronie.
-Ależ oczywiście, że słucham. Czy ja cię kiedykolwiek ignorowałam? – zrobiłam słodką minkę.
- Mówiłem, że potrzebujemy pomocy. – westchnął ze zrezygnowaniem, widząc moje zaangażowanie.
- Jak to pomocy? Przecież o liczbie osób włączonych do akcji zdecydowaliśmy już dawno temu. – byłam dosyć mocno zdziwiona tą rewelacją.
- Pit nie może robić za kierowcę, coś mu wypadło.
- Co takiego?! Wie o sprawie od miesiąca i nagle mu cos wypadło? Kpisz sobie ze mnie? – myślałam, że mu przyłożę czymś ciężkim.
- Ktoś z rodziny bardzo ciężko zachorował, chyba dziadek. Jako ukochany wnuczek musiał pojechać i nie wiadomo kiedy wróci. – starał się wytłumaczyć spokojnym głosem, co pomogło mi wrócić do równowagi. – Znasz kogoś, komu można na tyle zaufać? Oczywiście dostanie swoją część łupu i tak dalej.
                Przez moment miałam pustkę w głowie. Ktoś, komu można w pełni zaufać. Ktoś, komu można w pełni zaufać. Ktoś, komu można w pełni zaufać. Ktoś komu można… No jasne! Jak mogłam od razu na to nie wpaść?! Przecież to jest idealny kandydat. Pytanie tylko czy się zgodzi na nasze warunki.
                Uśmiechnęłam się do Mata.
- Chyba znam kogoś odpowiedniego. Zostaw to mnie, załatwię nam kierowcę. – a przynajmniej spróbuję - dodałam w myślach.
- Serio? To cudownie, muszę koniecznie zadzwonić do Piotra i go o tym powiadomić. – rozpromienił się - Strasznie się stresował, że nie będzie w stanie pomóc. – ruszył na poszukiwanie telefonu, którego nigdy nie miał przy sobie. – A ty możesz się już zbierać. – krzyknął do mnie z sąsiedniego pokoju.
- Wyganiasz mnie? – udawałam oburzoną. – No dzięki! Już sobie idę, niewdzięczniku. – w geście międzynarodowego znaku pokoju pokazałam mu środkowy palec na pożegnanie.
- Też cię kocham, słońce! – usłyszałam jeszcze, zanim ostentacyjnie trzasnęłam drzwiami, kończąc tym moje małe przedstawienie.
                Droga powrotna zajęła mi dużo krócej, niż dotarcie do loftu Mateusza. Wchodząc do mieszkania przeglądałam listy wcześniej wyjęte ze skrzynki. Rachunki, rachunki, jeszcze więcej rachunków.  Odłożyłam je na szklany stolik, stojący w salonie. Włączyłam radio, w którym akurat leciało „Analyse” zespołu Cranberries. Zaczęłam śpiewać pod nosem, wtórując wokalistce.
- Don’t analyse, don’t analyse. Don’t go that way… - dobra, nie można tego było nazwać śpiewem, ale nieważne.
                Zaparzyłam sobie kubek herbaty earl grey. Rozsiadłam się w fotelu i zaczęłam się zastanawiać czy mój wybór był słuszny. Na pewno mogę mu zaufać, co do tego nie ma wątpliwości. Tylko czy się zgodzi? Jakby nie patrzeć, to będzie przestępstwo. Upiłam łyk intensywnego naparu, parząc sobie przy tym język. Brawa dla mojej inteligencji…! Ściągnęłam buty i podciągnęłam nogi na siedzenie, zapatrzyłam się w widok za oknem. Uwielbiam wiosnę, cały świat budzący się do życia po zimie. Wiem, strasznie to kiczowate, ale co tam. Teraz i tak trzeba się zając ważniejszymi rzeczami.
                Nie mam wyboru, muszę zadzwonić, złożyć propozycję i się przekonać czy wyrazi zgodę i chęć uczestnictwa w „Skubnij…”. Wyciągnęłam telefon z tylnej kieszeni spodni i powoli wklepałam odpowiedni numer. Przez chwilę wpatrywałam się w ekran mojej nieśmiertelnej Nokii. W końcu kliknęłam „połącz” i przyłożyłam komórkę do ucha. Jeden sygnał, drugi, trzeci. Nie odbierze…
- Halo, Marcelina? – jednak odebrał.
- Hej, słuchaj, krążą plotki, że spotykasz się z pewną kryminalistką.
- Całkiem możliwe, a co zazdrosna? – uśmiechnęłam się, na ten niezbyt górnolotny żart i niemal wyczułam jak on szczerzy się w ten cudowny, lekko irytujący sposób.
- Kto wie… A nie chciałbyś jej może pomóc w pewnym przekręcie? – zapytałam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz